III Rajd Latarników – relacja

We wrześniu 2017 roku miałem okazję i przyjemność wziąć udział w Rajdzie Latarników. Trochę szkoda, że nie opisałem swoich wspomnień z tej imprezy wcześniej, ale jakoś tak nie mogłem się zebrać bezpośrednio po rajdzie, a potem  sezon się skończył i pojawiły się inne, ważniejsze sprawy na głowie. Chciałbym jednak podzielić się z wami wrażeniami z tego wydarzenia, gdyż im dalej od niego, tym milej je wspominam.

Rajd Latarników to impreza dla wszelkiej maści motocyklistów, będąca czymś w rodzaju biegu na orientację, tyle że zamiast biegać, jeździ się na motorze. W dniu rajdu, przed startem, dostaje się do ręki „książkę rajdu” złożoną z piktogramów. Żadnej mapki, żadnej trasy, tylko punkty orientacyjne, checkpointy i zadania do wykonania. Formuła imprezy jest ciekawa choć w mojej ocenie można by zorganizować ją lepiej, sam pomysł na umieszczenie centrum rajdu w pałacu (pałac Sasino) i kwaterowanie w nim motocyklistów to słaby pomysł (do wyboru było na szczęście jeszcze pole namiotowe), koszt udziału też jest dość wysoki (160 zł) , ale bez wątpienia sam fakt poznania wszelkiej maści motocyklistów i wspólnej z nimi zabawy rekompensuje wszystko, tym bardziej że na taki rajd nie przyjeżdżają raczej „mistrzowie prostej” na „ścigach” tylko pełnokrwiści motocykliści z zacięciem turystycznym.

Rajd podzielony jest na 3 różne kategorie, w zależności od umiejętności i możliwości swoich i sprzętu: trasę szosową, trasę adventure dzienną i najbardziej ekstremalną adventure nocną, z której uwierzcie mi, wielu do świtu nie wróciło, a ci co wrócili nierzadko wracali bez maszyn, ubłoceni po pachy ;). Lato 2017 do suchych nie należało 😉 .Do rajdu nocnego, który odbywa się w pierwszej kolejności (a więc trasa jest totalną niespodzianką) zawodnicy ruszają na swoich rumakach przyodzianych w stosowne oświetlenie, ok godz 20.00 wieczorem w piątek, a pierwsi z nich wracają krótko po północy, choć ci co wracają pierwsi to zazwyczaj ci którzy się wycofali. Reszta, czyli opcje adventure dzienna i szosowa w tym czasie bawią się przy ognisku. W momencie, kiedy pojawiają się pierwsi „nocni wojownicy” rozpoczynają się też opowieści mrożące krew w żyłach o gościach, którym potopiły się motocykle w bagnach, o wywrotkach, o zjazdach do rowów, o totalnych ciemnościach, zgubieniu drogi, błądzeniu bez szans na powrót na trasę itp. itd. To wszystko buduje podniecenie i chęć podjęcia wyzwania w sobotę rano, przez tych, którzy wybrali trasy dzienne. Są wśród nich też ci, którzy jechali rajd nocny. Szybki sen, ogarniecie maszyny i o 8-9 rano znowu w drogę. Podziwiam ich determinację.

Ja sam do samego końca byłem niezdecydowany. Szosa czy Adventure? W maliny wpuścił mnie organizator, którego zapytałem co jechać. Powiedział mi, że trasa adventure w 10 stopniowej skali trudności jest oceniana na 8, czyli jest bardzo trudna, głównie ze względu na potworne ilości wody i błota na trasie. Dodał jednak, widząc mojego Van Vana 125 cc, że dam radę. Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, a on dodał, że to lekki motocykl i poradzi sobie dużo lepiej niż ciężkie Twin Afriki czy inne Tenery 😉 . Z perspektywy czasu myślę, że powiedział tak nie dlatego, że był tego pewien, ale raczej z ciekawości czy faktycznie taki „motek” da radę. Fakt faktem Vaniek na rajdzie był tylko jeden, nie licząc mojej żony, która dojechała później, ale w samym rajdzie nie startowała.

No więc wystartowałem w opcji „bagiennej” 😀 i nie żałuję. Zabawa była przednia i faktycznie, mogłem udowodnić sobie i innym, że Van Van radził sobie nieraz dużo lepiej niż rasowe off-roadowe turystyki, choć pewnie lepsze opony „na błoto” poprawiłyby jeszcze bardziej jego możliwości, ale nadrabiał niską masą i nisko umieszczonym siedzeniem, co dawało możliwość bezpiecznego podpierania się przy przejazdach przez bardzo grząski teren. Jedyny błąd jaki zrobiłem to późny start. Ze względu na ilość spożytej „wody rozmownej” piątkowego wieczoru, moje poranne przygotowania zajęły trochę czasu, potem stanąłem w kolejce do startu razem z innymi „opóźnionymi”, a było ich wielu, no i tym sposobem na trasę ruszyłem ok 11.00.

Na początku szło mi dobrze. Większość zostawiała mnie z tyłu i jechałem sam ale postawiłem na „slowly but surely” i jechałem swoim tempem. Doganiałem innych na punktach kontrolnych, gdzie były zadania do wykonania. Robiły się tam spore korki (kolejny minus dla organizatorów). Po jakimś czasie zostałem zupełnie sam, nikt mnie nie doganiał, nikt nie wyprzedzał… Ja też nikogo nie doganiałem oczywiście. W pewnym momencie byłem już pewien, że się zgubiłem, źle odczytałem jeden piktogram. Wpakowałem się w naprawdę trudny teren, było grząsko i stromo. Już nawet nie zwracałem uwagi na to czy mam suche buty i nogawki spodni, byle do przodu. W pewnym momencie przypadkowo wróciłem na szlak, bo minąłem dużą grupę motocyklistów z zepsutym ładowaniem w jakimś drogim bike’u. Byli pod dużym wrażeniem, że dojechałem tak daleko. Miałem narzędzia ze sobą, ale przy motocyklu z dużą ilością elektroniki zwykłe klucze nie pomogą. Kolejna zaleta Vańka, który jest prosty jak drut.

Niestety zgubienie trasy i pominięcie kilku punktów kontrolnych trochę mi odebrało animuszu. Jechałem jednak dalej, mając na uwadze, że chodzi przecież o dobrą zabawę. Fakt, że jechałem od dłuższego czasu sam jednak nie pomagał. Miałem wrażenie, że jestem jedynym uczestnikiem tego rajdu, jedyne co mi podpowiadało, że tak nie jest, to świeże ślady innych motorów. Podłączyłem się w pewnym momencie do większej grupy motocyklistów, bo znowu się zgubiłem i mimo, że usilnie próbowałem kontynuować szlak, nie potrafiłem znaleźć punktu orientacyjnego. Z nimi trafiłem w tak absurdalnie ciężki teren, że było mi ich żal. Właściwie co kilka metrów albo trzeba było pokonać wielką kałużę bez dna, albo objechać polem jakieś obalone drzewa, albo jedno i drugie na raz i to jeszcze pod tak strome zbocze, że nie było szans podjechać bo opony były tak oblepione błotem, że wyglądały jak szosowe 😀 Ja jechałem na końcu, radziłem sobie sam, nie trzeba było mnie pchać ani ubezpieczać, a największe trudności pokonywałem z niezwykłym wdziękiem i lekkością 😉 . Chyba się to nie podobało do końca rasowym turystykom, bo co jakiś czas walił mnie po głowie jakiś „pouczający” komentarz, że w grupie trzeba to, że trzeba zachować odpowiedni dystans, że nie mam odpowiednich opon  itd.

No więc opuściłem tę męczącą grupę, sam byłem już nieźle zmęczony, a była to dopiero połowa trasy i 15.00 na zegarze. Biorąc pod uwagę, że dojechaliśmy do asfaltowej drogi, postanowiłem to wykorzystać i ruszyłem po Agę. Tak, Aga ze swoją mamą i naszym synkiem zmierzały na rajd. Babcia z wnukiem samochodem, a mama na swoim „cytrynowym” Vańku za nimi. No więc wyjechałem im na spotkanie. Babcia z Erykiem pojechali do naszej kwatery niedaleko Sasina, w Zielonce, a my z Agą do pałacu zameldować się na mecie rajdu. Po zdaniu relacji z trasy organizatorom pozwolili nam skorzystać z głównej atrakcji imprezy czyli przejazdu odcinkiem plaży nadmorskiej, co było o tyle fajne, że Vańki to typowo plażowe bike’i 😉 Pojechaliśmy z Agą nad samo morze i był to niewątpliwie najprzyjemnieszy moment rajdu, mimo że już byłem poza nim. Pojeździliśmy po zabezpieczonym na okoliczność rajdu odcinkiem plaży, zabawa była przednia, szczególnie Agi upadki… 🙂

A jak oceniam sam rajd? Impreza bardzo ciekawa. Może to i dobrze, że trasa była taka trudna. Myślę, że mógłbym ją ukończyć, ale we znaki dała się impreza poprzedniego wieczoru i późny start. Gdybym ruszył rano stawiając sobie za cel ukończenie trasy, myślę że było to do zrealizowania, chyba że wykluczyłaby mnie jakaś awaria lub wypadek bo skala trudności szlaku nie stanowiła dla Van Vana nierealnego wyzwania. Najważniejsza była jednak zabawa. Poznałem kilka zacnych bikerów, w tym Pawła gdzieś z pod Torunia czy Bydgoszczy z dziewczyną, i chłopaków z okolic chyba Pruszcza czy Tczewa, z którymi wspólnie spędziłem imprezę. Miłe jest to, że zazwyczaj po bliższym poznaniu z innymi motocyklistami znika problem pojemności silnika w motocyklu, liczy się tylko pasja i przeżycie fajnej przygody.

Taką trasę zarysowałem swoim motocyklem w dniu rajdu, nie pokrywa się ona w całości z trasą rajdu, miejsce w którym zrezygnowałem z kontynuowania trasy rajdu to najdalej na wschód wyciągnięty punkt tego „kwiatka” – Przebendowo.

    • DMK, 11 czerwca 2019, 20:15

    Niesamowita rzecz, ten rajd latarników. Nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest. Zajebiście! Jeżdżę vanvanem z maksymą: droga jest celem. A jazda w tym rajdzie to musiało być niesamowite przeżycie. Zazdroszczę.

    • Radek, 13 czerwca 2019, 17:14
    • Autor

    Dzięki za komentarz. Rajd tak naprawdę mnie tak nie zachwycił jak spotkani na nim ludzie. To oni tworzyli niepowtarzalny klimat, a duża część bikerów to nie byli pozerzy na wielkich maszynach, tylko motocykliści, którzy po prostu szukali przygody 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.